2.07.2018

Z torebką przy kawie


Czasami zastanawiałam się skąd wzięły się żarty na temat bezkresnej otchłani w damskiej torebce. Dzisiaj, będąc bliżej niż dalej do ćwierćwiecza życia, nareszcie zrozumiałam istniejącą zależność. 
Nieważne jak dużo mam poupychane w torbie/plecaku, zawsze będzie czegoś brakowało. Przekonałam się o tym na mojej stałej ostatnio studenckiej trasie Bydgoszcz – Toruń, którą mam obcykaną co do stacji. Do perfekcji opanowałam również wbieganie do pociągu w ostatniej chwili. 

PKP Toruń, Dworzec Główny

Dzisiejsza akcja należała do tych spontanicznych. Byłam w pracy, gdy dostałam wiadomość „jestem w Toruniu, widzimy się?”. Odezwała się najbardziej poetycka i romantyczna dusza, jaką znam - jedna z moich kompanek na Erasmusie w Chorwacji - Karolina. Widziałyśmy się ostatnio kilka miesięcy temu, więc odrzuciłam wizję spędzenia dnia nad pisaniem pracy magisterskiej (sezon na: bronisz się we wrześniu? Ile jeszcze stron ci zostało? A jaki temat? Uważam za rozpoczęty) i ruszyłam na PKP. 


Zaczęło się. Nie miałam wody, chociaż w 90% wyjść taszczę ze sobą bidon, choć prawie nigdy nie jestem spragniona. Oczywiście chciało mi się pić jak diabli, a nie miałam czasu wejść do sklepu  - tutaj ważna jest wcześniejsza wzmianka o opanowaniu do perfekcji wbiegania do pociągu w ostatniej sekundzie. Identycznie w przypadku przekąsek: kilka tygodni nosiłam w plecaku paczuszkę z łuskanym słonecznikiem, który niepostrzeżenie postanowił wysypać się w jego czeluściach. Nie miałam też ładowarki, a pozostanie w kontakcie w XXI wieku to podstawa, więc nie korzystałam z telefonu. Nie byłoby w tym nic strasznego, ale zachciało mi się zanotować jakąś myśl, porysować, pobazgrać, poudawać, że pracuję nad czymś zaciekle i jestem tak oldskulowa, że używam "pradawnych" metod. Należy dodać, że przez cztery miesiące zawsze nosiłam przy sobie kartkę i długopis (studia), ale jakoś nigdy nie miałam weny w trakcie tej trwającej 50 minut podróży. Gdybym akurat wzięła ładowarkę, zapomniałabym o słuchawkach, co tylko potwierdza moją tezę. Zazwyczaj w takich momentach jestem niemym, skonsternowanym, nieco zażenowanym świadkiem niewybrednych rozmów, kłótni, dyskusji lub, co gorsza, zainteresowani próbują wciągnąć mnie w konwersacje. 
Nic takiego, prawda? Akcje jak ta dzisiejsza zdarzają mi się cały czas w rozmaitych konfiguracjach.

  • Chusteczki. Tylko gdy ich nie mam dostaje ataku kataru siennego.
  • Plastry, plasterki. Raz w roku chcę wyglądać naprawdę kobieco, zakładam obcasy - akurat wtedy nie znajdę ani jednego plastra i akurat w tym momencie buty obcierają mnie najmocniej. Normalnie zawsze jakiś kryje się w portfelu – tego dnia – nie. 
  • Parasol! Cały tydzień jest pochmurnie, chociaż nie pada. W końcu postanawiam zostawić go w domu - leje. 
  • Książka. Raz jeden nie mam ochoty jej nosić -  pociąg jest opóźniony godzinę.  
  • Dowód. Hm, znajome? Chociaż pełnoletność osiągnęłam kilka lat temu, nadal o niego pytają. Na spacerze naszła mnie ochota na cydr, w kieszeni jakieś drobniaki. Mogę zapomnieć.
  • Pieniądze. Czasami budzę się natchniona różnymi autosugestiami w stylu: jak zmienić swoje życie w tydzień. Zaczynam od finansów. Myślę – dobra, dzisiaj biorę odliczoną sumę na zakupy, żeby nie przetrwonić na głupoty. Za każdym razem wtedy coś pięknego, wspaniałego i absolutnie niezbędnego wpadnie mi w oko. Najczęściej w okolicznych lumpeksach. Przebieżka do domu murowana.
  • Kolejna rzecz, kobiecy dylemat – podpaski. Asekuracyjnie zawsze noszę jedną, ale awaria zdarzy się w chwili, gdy akurat zmieniłam torebkę. Dokładnie to samo zdanie mogę odnieść do płynu do soczewek, przyborów do makijażu czy mgiełki do ciała.



Z mniej oczywistych rzeczy, które czasami można znaleźć w mojej torbie:

  • Plastikowa łyżeczka, bo nigdy nie wiadomo czy nie najdzie mnie ochota na serek wiejski.
  • Kłódka, chociaż nie planuję wygrawerować na niej swoich inicjałów, żeby przyczepić gdzieś między Wyspą Młyńską a Operą Nova. Potrzebuję jej na siłownię.
  • Śrubokręt, kto wie, kiedy spadnie łańcuch od roweru i trzeba będzie odkręcić całą konstrukcje.
  • Szczoteczka do zębów, bo różne wyjazdy  i spontaniczne decyzje podróżnicze mnie tego nauczyły.
  • Tabletki na gardło, zwłaszcza zimą, ratują mnie, gdy nagle postanawiam stracić głos. 
Czego nigdy przenigdy nie mam? 

  • Zapalniczka. Tak po prostu. Chociaż czasem się przydaje. Ile to razy trzeba zapalić znicz na cmentarzu, na przykład. 




Tekst na charakter humorystyczny, chociaż boję się pomyśleć co to będzie, gdy doczekam się potomstwa.

Spędziłam bardzo przyjemny dzień i z chęcią mogę polecić dwie kawiarnie, które wysoko plasują się na liście moich ulubionych w Toruniu.


Bread House Cafe  / kokosowa tapioka i smoothie owocowe

Ul. Fosa Staromiejska 2: pachnąco, zdrowo, domowa atmosfera, sporo książek i moje ulubione zielone kanapy 



Post Coffice / PO CO  / pyszna kawusia i super herbaciany dodatek do posmakowania, muskany azotem

Ul. Jęczmienna 17: nowe toruńskie dziecko, od progu czujesz się swojsko, bariści w profesjonalny sposób potrafią wyjaśnić wszystko na temat kawy, mleczka roślinne na plus 


*Miło, że mogę zabierać znajomych odwiedzających bliskie memu serduszku miasto do takich miejsc. 
Tak trzymać!



2 komentarze:

  1. Hahaha! Ja też bardzo często zapominam rzeczy, które mi się przydają, a noszę je kiedy są zbędne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Haaa co za wspaniały tekst <3 z humorem i dystansem, chcę więcej !

    OdpowiedzUsuń

Popular

Magnetic capitol in my eyes